16:04

Pradawne węże, czyli fantastyki ciąg dalszy

Pradawne węże, czyli fantastyki ciąg dalszy

"Na ścianie, którą wskazał, widniał wypukły relief przedstawiający ogromnego łuskowatego węża. Gad, zwinąwszy się w kształt ósemki, wgryzał się zębiskami we własny ogon. Ciri widziała już coś takiego, ale nie pamiętała gdzie. 
- Oto - powiedział elf - pradawny wąż Urobos. Urobos symbolizuje nieskończoność i sam jest nieskończonością. Jest wiecznym odchodzeniem i wiecznym powracaniem. Jest czymś, co nie ma ani początku, ani końca. 
- Czas jest jak pradawny Urobos. Czas to upływające chwile, ziarenka piasku przesypujące się w klepsydrze. Czas to momenty i zdarzenia, którymi tak chętnie próbujemy go mierzyć. Ale pradawny Urobos przypomina nam, że w każdym momencie, w każdej chwili, w każdym zdarzeniu kryją się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. W każdej chwili kryje się wieczność. Każde odejście jest zarazem powrotem, każde pożegnanie powitaniem, każdy powrót rozstaniem. Wszystko jest jednocześnie początkiem i końcem. 
- I ty też - powiedział, w ogóle na nią nie patrząc - jesteś zarazem początkiem i końcem. A ponieważ była tu mowa o przeznaczeniu, wiedz, że to właśnie jest twoje przeznaczenie. Być początkiem i końcem."
Andrzej Sapkowski, "Pani Jeziora" str. 174-175

A oto moje inspirowane tym fragmentem sutaszowe wkrętki. W tonacji mrocznej, bo i saga, i mój image raczej wolą mrok, oraz jasnej, niewinnej. I, słowem wytłumaczenia, raczej w okrąg, niż w ósemkę zwinęłam węże, bo ostatnio jakoś mniejsza biżuteria bardziej mi leży.



17:09

Mroczni Magowie

Mroczni Magowie
Taaaak, naczelna wiedźma ma dziś nastrój do obrzucenia oskarżeniami złych magów. Naczelnej wiedźmie ogólnie chyba troszkę szkodzi nadmiar czytanej fantastyki... no, ale.
Dzisiejszy post będzie poradnikowo - ostrzeżeniowy. Klej Magic, który natchnął mnie do tych mrocznych wstępów, dotychczas niezawodny, dokopał mi straszliwie. 
Okazuje się, że Magic'owi nie jest za dobrze w upale. Tu go nawet rozumiem. Tylko na tubce nie ma o tym ani słowa. Jest tylko o ewentualnym zaklejaniu oczu, ust i palców, a poza tym pean na cześć Maga. Moja smutna historia wygląda tak- postanowiłam pobawić się sutaszem. Bo dawno jakoś mi się nie złożyło, a szkoda by wyjść z wprawy. Uszyłam sobie zawieszkę, taką z szaleństwami, sznurkami chowającymi się pod spód i wyłażącymi niespodziewanie...I nawet dała się uszyć. Zabrałam się za podklejanie, wycięłam skórkę, wyciągnęłam klej, odkręciłam i przygotowana na to, że ta akurat tubka jest dość gęsta, więc trzeba ostrożnie wyduszać, lekko nadusiłam.....i nagle aż na moją zawieszkę, leżącą z 15cm od miejsca duszenia, pryska jakiś dziwny, przeźroczysty płyn! (Dla niewtajemniczonych, Magic jest biały gdy jest płynny, że zastygł poznaje się po kolorku-robi się przezroczysty.) To nie był zastygły klej. Wydaje mi się, że to była bazowa woda, która się wytrąciła. Słowo daję, nie robiłam z tą tubką nic dziwnego, była zakręcona, leżała w pudle z moimi zabawkami na półce. Chyba upał zaszkodził klejowi. Starłam ten dziwaczny płyn, z zapasowej tubki podkleiłam skórkę, poczekałam aż wyschnie. Niestety, plama na sutaszu została. I tak to wygląda, na przestrogę. Brzydkie ciemne przebarwienia na brązowym sznurku to właśnie to.
Jeden wniosek i rada z tej smutnej historii- z magami i różnymi czarodziejskimi sprawami trzeba ostrożnie, 3 razy sprawdzić w bezpiecznym miejscu, zanim się takiemu zaufa.

[EDIT]  Tak żeby co nieco z tych moich bajęd wyjaśnić, mowa tu o kleju introligatorskim Magic, którego używam do wykańczania większości swoich prac. Po paru godzinach od opublikowania posta przeczytałam go jeszcze raz i widzę, że niekoniecznie ta informacja jest tu zawarta ;)


14:23

O narzędziach

O narzędziach
Każde swoje frywolitkowe warsztaty zaczynam tą opowieścią. O właściwym doborze narzędzi do robótki. O kordonkach opowiadam również, ale tego niestety nie umieszczę w tym poście, etykiety pożarł mój twórczy bałagan, a żeby opisać  merytorycznie, musiałabym jednak je mieć...
Tak więc, oto opowieść o czółenkach, na przykładzie tych, które osobiście przetestowałam.
Czółenko pierwsze, "debiutanckie". Takie czółenka rozdaję na warsztatach, są bowiem prostą bazą, która może nie grzeszy urodą, ale ma wszystkie cechy, które są istotne na początku. Są gładkie, dość duże (można je dobrze złapać), mieszczą stosunkowo sporo nici. Nie mają wystających elementów typu szydełka, szpikulce itd. Ja widzę tylko jedna ich wadę są bardzo płaskie, co utrudnia pracę, gdy nawlekam na nić większe koraliki. Nie mieszczą się wtedy na czółenku, wystając i zaczepiając o robótkę, co mocno przeszkadza i spowalnia pracę. Ale to problem, który pojawia się tylko kiedy pracuję z dużymi koralikami, więc dla początkujących, nie używających jeszcze koralików, problem nie istnieje. Są dostępne w pięciu kolorach, w bardzo przyjemnie niskiej cenie (więc, jak się nie jest pewnym, czy tygrysy polubią tę zabawę, są bezpieczną, bo niedużą inwestycją).

Kolejne dwa, to czółenka których nie lubię. Ale dokładnie opowiem, dlaczego.
Pierwsze nie lubiane, to wyposażone w szpikulec zastępujący szydełko, czółenko marki Clover. Jak na mój gust, nadaje się tylko na "drugie" czółenko, którym pracuje się przeważnie mniej niż "pierwszym". Szpikulec wbudowany w to, całkiem niezłe poza tym, narzędzie, to wyrafinowane narzędzie tortur. Nie udało mi się tak nim pracować, żeby się nie podrapać, nie wbić sobie gdzieś tego szpikulca, czy jeszcze w jakiś inny sposób zrobić sobie nim krzywdę. A nie wiążę frywolitek w żaden nietypowy sposób. Fakt, tak się dzieje tylko kiedy pracuję szybko. No, ale kto by ryzykował. Ale żeby nie tylko krytykować, jest jeden plus tego czółenka. (Poza tym, że ładnie trzyma nitkę, ma ładne kolory, antypoślizgowy element, żeby nie uciekało z rąk.) Otóż, kiedy już na lotnisku zabiorą nam szydełko, czółenko z szydełkiem, strach się bać, co jeszcze, to to czółenko pozwolą nam zabrać na pokład samolotu. A, jak wiadomo, bez szydełka albo czegoś podobnego, frywolitek wiązać się nie da. Nie do końca rozumiem kryteria, dla mnie ono jest dużo bardziej niebezpieczne, niż samo szydełko, ale tak już jest.

Kolejne czółenko "be", to czółenko z szpuleczką i szydełkiem marki Pony. Absolutnie nie do użycia jako "pierwsze:, główne czółenko robótki. Dlaczego nie pasuje mi szydełko wmontowane na stałe, to już chyba wiadomo- zahacza o wszystko w czasie pracy. Utrudnia. Dużo wygodniej pracuje się z szydełkiem obok, a nie na czółenku. Albo z tym czółenkiem jako  drugim. Natomiast rozwiązanie ze szpulką jest fajne. Jak się ma zapas szpuleczek, to można sobie jakieś resztki nici zostawiać do późniejszego wykorzystania, nie dyskwalifikując z zabawy całego czółenka. No i nie "strzela" przy przeskakiwaniu nitek pomiędzy ściankami, bo one nie przeskakują. I wszystko fajnie, ale te czółenka są potwornie awaryjne. Szpuleczka się luzuje i nić się rozwija we wprost obłędny, niekontrolowany sposób. Moje po tym fakcie jakiś czas trzymałam jeszcze jako eksponat warsztatowy, ale niedawno zgubiłam dokumentnie. W sumie, to one nie są jakoś koszmarnie drogie, więc, zaznaczając, że są krótkoterminowe (parę miesięcy średnio intensywnego użytkowania), chyba nie odradzam. Moje zaginęło, więc pożyczam sobie fotkę od sklepu http://www.e-supelek.com.pl i pokazuję o czym mowa:

Czwarte czółenko (jej, ale ze mnie chomik, dopiero podchodzimy pod połowę mojej kolekcji), również jest produkowane przez Pony. Jest ładniutkie, malusie, bardzo ładnie trzyma się w dłoni dzięki opływowemu kształtowi. Tylko właśnie malusie, mało nici wchodzi i koraliki, nawet Toho 11, robią bardzo dużo trudności. Więc fajne, tylko do małych form, bez koralików na czółenku.

I kolejne, nie pamiętam producenta, ale dość dobrze znane i dostępne, popularne czółenko "bursztynowe". Bardzo dobre, bardzo pojemne, dość duże. Tylko jedną "społeczną" wadę ma. Głośno "strzela" przy nawijaniu i rozwijaniu nici, co postronnych doprowadza do białej gorączki. Parokrotnie zostałam wręcz przegoniona z pokoju, bo "to jest gorsze nawet od strzelania długopisem". Ale jak się pracuje w samotności, albo w towarzystwie bardzo spokojnych ludzi, to jest fantastyczne.

No i na koniec...czółenka idealne. Ja wiem, że jestem zboczeńcem i drewno wielbię aż za bardzo, ale nie doszukałam się w tych czółenkach żadnej wady. A i piękne się nieprzyzwoicie. No, dobra, cenę mają taką, że trzeba bardzo chcieć i lubić tę całą frywolitkę. Są wyrabiane ręcznie, przez starszego pana z Leszna, z różnych gatunków drewna. Jak widać na załączonym obrazku, to, że każde jest inne, sprawia, że chce się ich mieć dużo...


Taaak, i to by było na tyle. Jeszcze na jedno czółenko sobie ostrzę zęby, ale to później, jak zdobędę, to się będę chwalić. 
I tak na zakończenie, fajny post o porównywaniu i dopasowywaniu grubości kordonka: http://tatsaway.blogspot.com/2012/07/how-to-compare-thickness-of-two.html

12:16

Wkręcam się...

Wkręcam się...
Grubasy śmigają. Odgrubasować się nie mogę ;) 


11:41

Grubasy

Grubasy
Kółeczka się skończyły. Na moim dalekim wygnaniu nie ma szansy na kupienie żadnych dodatkowych. Wyruszyłyśmy więc z mamą na wyprawę eksploracyjną do zapasów materiałów różnych, nazbieranych przez lata craftowych zabaw. I nie zawiodłyśmy się- wśród przebogatych zapasów różnych "przydasiów" znalazłyśmy kółeczka. Rodowodu germańskiego, nabyte nikt już nie pamięta kiedy i jak. Dotychczas tylko kilka z nich było zagospodarowanych, jako baza do szydełkowego guzika. 


No i wszystko byłoby pięknie, ale one są dużo za grube, żeby na tym kolczyki robić. Przynajmniej te wzory, które sobie ostatnio powymyślałam. Parę sporych technicznych problemów się rodzi. Po pierwsze, ciężko tak je obrobić, żeby na obwodzie wewnętrznym nie było za grubo, a na zewnętrznym nie wyłaził plastik. I tak ogólnie, to one duże są, te kolczyki takie ciut "koła młyńskie" mogą wyjść. Wyszły fajnie duże. A z obrabianiem obwodu...tu trudniej było dorobić sobie teorię, że tak ma być. Ale i na to znalazł się sposób. Jak się lekko rozkręci frywolitkowy kordonek, wyłażą 3 luźne, dobrze skręcone, włókna. Takim lekko rozkręconym też da się robić, nawet ładniej się po kółeczku rozkłada, a jak się na wewnętrznym obwodzie włókna nałożą na siebie, to nie wychodzi tak strasznie grubo. 
W praktyce to wygląda o tak:

Tu jeszcze nie do końca wychodził mi manewr z rozkręcaniem, więc gdzieniegdzie widać jaśniejszy cień. Ale pół biedy, dzięki temu z czystym sumieniem zostawię je sobie.

W tych cieniowanych już wyszło lepiej. Tylko tu istotna uwaga- Aidę dużo trudniej rozkręcić niż Cable. Wszystko do zrobienia, tylko troszkę więcej gimnastyki.

Na koniec- obiecane jeszcze jedne kolczyki na kółeczkach cienkich. Z kroplą i sztucznymi perełkami.


20:24

Kółeczka

Kółeczka
Wieki całe nie bawiłam się we frywolitkową biżuterię... to teraz sobie odreagowałam- ile miałam kółeczek, tyle tego powstało, zostały mi kółka na jedną, ostatnią parę. Poprojektowałam nowe modele kolczyków zbrojonych na kółeczkach plastikowych. Oczywiście, na swoje dobrowolne wygnanie nie zabrałam bigli, więc na razie na fotkach tylko zawieszki, z uszkami na zaczepienie bigla.
Co ciekawe, najfajniejszy model powstał na bardzo dużym kółku, takim jak do zasłon. Poeksperymentowałam sobie też z resztką koralików Fire Polish, które nadzwyczaj ładnie dają się wrobić we frywolitkowe wzorki.  
Ten właśnie, z miodowego Cable 5, koralików Fire i kółek do zasłon, uważam za najciekawszy z pomysłów.

I dalej, z Cable, z dużymi, gdzieś w jakiś zakamarkach odnalezionymi Toho 6 i "kuferkowymi" łezkami. Na dużych kółkach od stanika.

Kolejny eksperyment z wielkim kołem, mniej jestem z niego zadowolona, ale może to moje ostatnie zamiłowanie do regularnych kształtów szaleje. Z Cable'a brązowego i dwóch wymiarów Fire Polish.

Oraz zabawy z nabytkiem najnowszym- Aidą 10, cieniowaną od kremu do miętowego....z różnymi koralikami, na różnych kółkach. 


Jeszcze mam całe dwa modele, co się "zagubiły" jak robiłam zdjęcia, więc przy następnym poście będą. Obiecuję. Niedługo.

14:58

Po drogach, po bezdrożach

Po drogach, po bezdrożach
Co jakiś czas słyszę pół żartem rzucone uwagi, że fajnie fajnie, ale jakieś szkółki na tym blogu to by się przydały. Szkółek jak dotychczas nie było, z prostej tej przyczyny, że brak mi tej trzeciej i czwartej ręki, która zrobi zdjęcia, kiedy ja będę coś produkować. Ale teraz, kiedy siedzę w domach rodziców, co nieco udało mi się załatwić...w ramach wakacyjnych aktywności udało mi się zapędzić młodszą siostrę, żeby wzięła w łapki aparat, i porobiła mi fotki przy pracy.

Jako tematykę wybrałyśmy najbardziej chyba wakacyjną lalkę białoruską- tzw Podarożnicę, czyli tę, co po drogach razem z nami będzie maszerować. O co dokładnie chodzi z tą lalką, doczytać można o tu.
Żeby taką lalkę wykonać potrzebujemy: ścinków materiału w kształtach i proporcjach mniej więcej jak na zdjęciu, coś do wiązania, coś do włożenia do głowy (tu kłębuszek resztek po wyrównywaniu materiału), kilka ziaren kaszy, nożyczki.

Na początek bierzemy ten spory kawałek białego materiału, układamy na jego środku wkład do głowy, składamy i związujemy konstrukcję główki, tak jak na zdjęciach.



Kiedy już mamy głowę, możemy przejść do spódnicy. Do jej wykonania potrzebujemy szerszego paska materiału. Moim patentem, żeby spódnica dobrze się układała, jest wycinanie dwa razy większego kawałka i zaprasowywania go w połowie, tak, żeby powstała ładna krawędź. 


Przy takim układzie na dole nie będzie postrzępionego brzegu i spódnica będzie się ładnie rozkładać.
Tak przygotowany kawałek marszczymy lalce pod szyją i zawiązujemy.



Dążymy do takiego oto efektu:
Odkładamy lalkę na moment, żeby zająć się przygotowaniem jej łapek i pakuneczku. Aby to zrobić bierzemy najmniejszy kwadracik, kładziemy na nim tę przygotowaną odrobinę kaszy, wiążemy w malusi tłumoczek.


Sznureczek (u mnie kordonek), którym wiązaliśmy pakunek, warto zostawić dłuższy. Kiedy będziemy go mocować do rączek wygodniej będzie użyć jego luźnych końców, niż dowiązywać nowy. Rączki stanowić będzie ten najdłuższy z wyciętych kawałków materiału. Składamy go tak, jak widać na zdjęciach, i mocujemy woreczek. 





Kiedy już mamy rączki gotowe, przykładamy je do korpusu lalki i przywiązujemy, jak wszystko dotychczas, wokół szyi. Istotne jest, żeby zostawić ten wystający do góry margines długości rączek, dzięki niemu będą się dobrze trzymać. 




No i ostatni etap wykonywania lalki- wiązanie chusty, która w cudowny sposób ukryje nam wszystkie sznurki, wiązania i nadmiary materiału. Trójkątną chustkę warto wykonać z lekko ciągnącego się materiału, dzianiny albo czegoś z lycrą, wtedy łatwiej ją zawiązać. 






I lalka jest gotowa! Można już pakować ją w małą kieszonkę plecaka, żeby dzielnie towarzyszyła w wojażach ;)


Copyright © 2016 2 prawe ręce i co z nimi dalej , Blogger