Lada moment nadejdzie ten dzień, kiedy będę musiała zdecydować, które z moich szkolnych prac mają zostać tam, a które zatrzymam. Wiele z tych prac jest śmiesznych, czy fajnych, ale nie będę miała miejsca na ich przechowywanie, a funkcjonalne są mało. Zabrałam się za dokumentację tych swoich wypocin.
Pierwsze coś, śmiechowe, zajmujące upiornie dużo miejsca, no i na dodatek kompletnie nie funkcjonalne, to dwukomorowy koszyk typu opałka, który wyplatałam jako formę dowolną z wikliny. Opałki są fajne. Tak się wsiowo (no dobra, też trochę domowo) kojarzą. Wyplata się je mniej fajnie, bo konstruuje się szkielet, zaczyna się wyplot od nasady pałąka, trzymając cały czas osnowy, które nie są przymocowane, bo dopiero ten powstający wyplot będzie je trzymał… Co to dużo mówić, byłam bliska mordu na dowolnej napotkanej osobie przy okazji tego etapu pracy. No i potem wyplatamy sobie ładnie z obu końców pałąka, przez chwilę jest fajnie, a potem miejsca jest coraz mniej. I im bliżej końca, tym większą człowiek ma ochotę rzucić koszyczkiem uroczym o ścianę…
No dobra, nie było tak źle. Próba sił była, ale nie aż tak spektakularna. Była niestety również porażka- pod koniec się okazało, że koszyczek wyszedł śmieszny, jak miał wyjść, tylko nie do użytku. Najgrubsze kije, jakie mieliśmy na stanie w szkole, okazały się za cienkie na konstrukcję. I jest sobie taki. Śmieszny. Można w sumie dużo do niego napakować, puki leży, ale podnosić gada zapakowanego raczej nie próbowałabym. Cóż, robiony, z czego było, co się nauczyłam to już moje.
Ale wygląda zabawnie, najbardziej odjechany stanik jaki mam
I ostatnie zdjęcie na smaczek- jak się zbiorę w sobie, porobię fotki drugiego śmiesznego koszyka…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz