Wychodzi na to, że ostatnio u mnie same mrożące krew w żyłach dziewiarki posty. Najpierw był gość beztrosko smołujący łódź w żakardowym swetrze, a dziś... o tym, jak wydziergałam, a potem pocięłam.
Oczywiście, wiąże się z tym cała historia. Z moją etno fascynacją nie mogłam nie zauważyć, że swetry we wzory, oględnie mówiąc, amerykańskie, nie tylko wyglądają bosko, ale nawet są i modne. No dobra, tym się zwykle nie bardzo przejmowałam, ale jak już samo do mnie rękę wyciąga... zapragnęłam "dziergnąć" sobie o takie coś:
Zdjęcie jest "tytułowym" dla wzoru Arrowhead Cardigan. Był taki pomysł, żeby to dziergać z polecanej przez Amanitę Peruvian Highland Wool, ale w końcu zdecydowałam się na, również "peruwiańskie" Cascade 220 Heathers. Włóczkę tę wielbię. Jest całkiem wełniana, ale nie bardzo gryząca, mięsista, o fajnej fakturze, na dodatek kolory są przepiękne. No i w użytkowaniu sprawuje się bardzo ładnie, sweterek z niej dziergany noszę już dwa lata i nic mu nie jest.
Wszystko pięknie, wydziergałam korpus, pozachwycałam się. Tak to wyglądało przed i po wypraniu:
Następnym krokiem było... zabezpieczanie i rozcinanie tego szachownicowego pasa na środku i dziur na rękawy. Zabierając się do tego w przybliżeniu 12345678765432 razy dziennie powtarzałam sobie, że to jest sposób przemądrych Pań z Szetandów, a one się znają. A ja naczytałam się o nich ile tylko się dało. Mądre Panie miały absolutną rację, jeśli chodzi o dzierganie- lewe oczka na żakardowym wzorze bolą. Ich sposobem, robiąc wszystko na okrągło i prawymi oczkami, dzierganie było samą przyjemnością.
Do rozcinania oczywiście potrzebowałam mojego niezawodnego wsparcia- Magdy. Nikt tak nie zrozumie, jakie to stresujące, tak rozciąć wydziergany już kawałek, jak życzliwa dziewiarka. Oczywiście, w wigilię wielkiego wydarzenia spanikowałam i zabezpieczyłam wstępnie miejsca cięcia szydełkiem.
Jak widać na zdjęciu, poryw ostrożności złapał mnie raczej późnym wieczorem ;)
A następnego dnia:
Magdowe łapki dzielnie przeszyły na maszynie po dwa rzędy upiornie drobnego ściegu po każdej ze stron cięcia (brawa dla łapek):
A potem...głęboki wdech, starannie wchłaniane wsparcie, skupienie jak rzadko... i tniemy! Groza.
Iiiiii....po raz kolejny okazało się, że mądrość ludowa nie zna granic- to działa! Trzyma się i nie pruje!
Jak widać, ulga i radość niepomierne zapanowały ;)
Aż do poziomu "tańców z kocem"
Rękawy cięłam już na spokojnie
Opowieść ta oczywiście ma swój ciąg dalszy- w domu zszyłam ramiona i nabrałam oczka na rękaw. Znów się okazało, że strachy z pod łóżka są straszne tylko z początku- mam już jeden rękaw, robiąc go nie szczypałam się nadmiernie, skręcałam i wywijałam sweter we wszystkie strony, a on niezmiennie się trzyma!! Oczywiście, mam teraz ogromny power do dalszej pracy, więc gotowy sweter zobaczycie już niebawem.